czwartek, 29 marca 2012

Jak Kuba Bogu...




W zeszłym tygodniu postanowiłam skorzystać z pewnej oferty na Allegro. Mało ważne cóż to było, ważne, że niedługo potem dostałam maila z potwierdzeniem nadania paczki przez okrytą mroczną sławą Siódemkę. Czekałam sobie więc na zmianę statusu, na kontakt od kuriera w sprawie terminu dostarczenia. W międzyczasie zdarzyło się, że po pracy w poniedziałek pojechałam do rodziny, jako, że we wtorek wypadło mi wolne. Wróciłam do domu w środę tylko po to, żeby zostawić bagaż i pobiegłam prosto do pracy. Wieczorem dotarłam do domu po pracy i w drzwiach widzę kartkę, że paczka u sąsiadów z naprzeciwka. Żadnego telefonu do mnie, nic. Weszłam sobie na stronę śledzenia przesyłki i widzę, że cacy doręczone 26 marca (kiedy ja bylam w domu do zawrotnej godziny 7.20 rano.) Dzwonię więc do siódemki na infolinię, gdzie wywiązała się taka rozmowa z konsultantką:
-A kto odebrał moją przesyłkę?
-W systemie widzę, że przesyłkę odebrała pani K....
-A kto to jest pani K..? (doskonale wiedząc, że to sąsiadka z naprzeciwka)
-A to pewnie jakaś sąsiadka.
-Ale ja nie znam moich sąsiadów, a już tym bardziej im nie ufam z jakimikolwiek przesyłkami. Czemu kurier nie skontaktował się ze mną w sprawie terminu odbioru? Podałam sprzedawcy wszystkie dane z telefonem włącznie.
-YYY..... To ja zostawię wiadomość w systemie, żeby się z panią oddział łódzki skontaktował...

Wiem, że to wredne z mojej strony, ale nie odpuszczę :P

piątek, 20 stycznia 2012

Pijany Afrykanin

Potocznie zwany Murzynkiem, coprawda nie jest dobrym pomysłem na tort urodzinowy, ale od biedy da radę.

Potrzebowałam ciasta, które zdołam upiec sama i na dodatek wyjdzie tak jak powinno. Jako, że od niedawna cieszę się nowiutką kuchnia z pełnym wyposażeniem, a sama planuję rozwijać swoje zdolności kulinarne,
postanowiłam sama zrobić urodzinowy prezent mojej mamie i zamiast pójść na łatwiznę i kupić coś w cukierni, ciasto upiekłam sama.

Przydała się bardzo wcześniejsza praktyka pod okiem przyjaciółki, bez której sama pewnie nad tym piekarnikiem byłabym jak dziecko we mgle. Tu piękne dziękuję :)

Ciasto samo w sobie jest proste i przyjemne, robi się je szybko, w dodatku naprawdę niedużym kosztem, ze składników, które znaleźć można w każdym domu pod ręką.

A potrzebne nam będą:
2 szklanki mąki
4 jajka
25dag masła lub margaryny
2 szklanki cukru
4-5 łyżek kakao
50ml. wytrawnego alkoholu
pół szklanki wody
łyżeczka proszku do pieczenia
dowolne bakalie (właściwie orzechy też by można, ale sama sądzę, że lepiej coś wilgotnego, dzięki czemu ciasto szybko się nie zeschnie. Sama robię ze śliwkami, ale myślę nad wykorzystaniem rodzynek następnym razem.)



Zaczynamy przez zagotowanie masła z cukrem. Po roztopieniu masła powstanie żółta masa z drobinkami cukru. To zagotować, dodać pół szklanki wody i kakao. Znowu zagotować mieszając. Należy uważać by cukier się nie przypalił.
Jeśli planujecie czekoladową polewę do ciasta, można odlać pół szklani masy (więcej naprawdę niepotrzebna).  Wszystko odstawić do ostygnięcia, ewentualnie wsadzić do lodówki.
Jeśli planujecie czekoladową polewę do ciasta, można odlać pół szklani masy (więcej naprawdę niepotrzebna).  Wszystko odstawić do ostygnięcia, ewentualnie wsadzić do lodówki.


Do ostudzonej masy dodać przesianą mąkę z proszkiem do pieczenia i żółtka z jajek. Wymieszać wszystko do powstania bardziej zawiesistej masy, dorzucić bakalie i dolać alkoholu. Ja używałam whisky, bo to akurat miałam pod ręką, ale koniak czy nawet wódka też będą pasować. Im więcej alkoholu tym wilgotniejsze ciasto.

I na tym właśnie etapie zorientowałam się, że jeszcze nie zostałam szczęśliwą posiadaczką trzepaczki do białek… Okazało się niestety, że mój wszystko robiący robot kuchenny nie nadaje się do ubicia piany.
Jak to się mówi, potrzeba matką wynalazku. Dwa widelce dały radę, choć trzeba się było natrzepać.

Po dodaniu ubitych białek całość elegancko wymieszać i przelać do przygotowanej formy, posmarowanej masłem i oprószonej bułką tartą, po czym odesłać do dobrze nagrzanego piekarnika na jakieś 45 minut. 180-200 stopni powinno być akurat.

Efekt końcowy przerósł moje własne oczekiwania.







Jak to wygląda po rozkrojeniu, można zobaczyć tu   








Proste, smaczne i przyjemne. Świetne na sam początek przygody kuchennej. Następny Quest? Karpatka na krakersach? A może tort z prawdziwego zdarzenia?

Jakieś sugestie?


Śniadanie mistrzów

                     


Dawno mnie tu nie było. Tak jak sądziłam, w końcu ochota na pisanie czegokolwiek umrze śmiercią tragiczną, potrącona przez ciężarówkę zwaną brakiem pomysłu. W końcu jednak uznałam, że jak już się powiedziało A (co z tego, że po raz 5...) to należy być konsekwentnym i przynajmniej raz dojść choć do połowy alfabetu.

W czasie nieobecności tutaj zmieniło się nieco moje otoczenie. Miło jest być w końcu na własnych śmieciach i nie musieć pytać nikogo o pozwolenie wbicia gwózdka w ścianę. Pomijając fakt, że mimo wszystko sama mam dwie lewe ręce do takich rzeczy i ten przysłowiowy gwózdek prędzej wbiłabym łebkiem w dół przy odpowiednim zawzięciu.

Skompletowałam już prawie wszystkie meble, zdaje się, że teraz pozostaje tylko rozpakowanie wszystkiego do końca i utrzymanie jakiegoś względnie normalnego porządku. Plan miałam ambitny. Wypakować, porozkładać gdzie trzeba, dokupić czego nie ma… Na tym mniej więcej skończyło się moje zaangażowanie w tę bajkę. Nie cierpię się pakować i rozpakowywać. W poprzednim mieszkaniu wypakowałam pewne rzeczy dopiero pół roku po wyprowadzce, bo akurat wtedy były mi potrzebne.

Tym razem jednak mój plan zostaje poddany pełnej rewizji i dokładnemu przemeblowaniu. Ktoś uświadomił mi potrzebę dobrej organizacji i to, że w ten sposób nie może się nie udać. Moje noworoczne postanowienie skupiło się głównie na lepszej organizacji własnego życia, pracy, funkcjonowania. A przynajmniej na tym by się tego nauczyć.


Tymczasem jest godzina 13.30, a ja siedzę tu i jem śniadanie w towarzystwie kawy z mlekiem i cynamonem. Pół dnia za mną, a co przede mną? Smacznego :)




niedziela, 4 września 2011

Zamki Polskie: Tropsztyn

Zamek Tropsztyn w Wytrzyszczce (prawdopodobnym miejscu poczęcia Grzegorza Brzęczyszczykiewicza) powstał ponoć około 1382 roku. Nie będę się tutaj rozwodzić nad jego historią, bo nie o to tu chodzi. Mogę jedynie nadmienić, że nie wydarzyło się tam nigdy nic tak naprawdę znamiennego czy istotnego pod względem historyczno-kulturalnym dla naszego pięknego kraju. A szkoda. Może gdyby tak było, nie potraktowano by tego skądinąd wartościowego zabytku w taki sposób. Na zamku Tropsztyn wylądowaliśmy w drodze powrotnej z pienińskiego wypadu. Od początku był jednym z punktów programu, więc postanowiliśmy się tam udać, bo i tak było po drodze. Wcześniej rzuciliśmy okiem tylko na krótki opis i parę mało konkretnych zdjęć w internecie. Pełni nadziei podjechaliśmy pod zamek. Już na samym wejściu zastanowiło nas dlaczego kobieta sprzedająca na wejściu bilety proponowała nam projekcję filmu o jakiejś klątwie Majów. Nie zaniepokoiło nas również to, że z głośników umieszczonych sprytnie w mało widocznych miejscach na dziedzińcu jak i w całej reszcie zamku płynęły utwory w klimatach indiańskich. Żebyście mogli sobie to wyobrazić bardziej efektywnie tu, proszę bardzo, mała próbka. Zwiedzanie zaczynało się od lochów, które już same w sobie były mało klimatyczne. Oświetlenie elektryczne dodawało im raczej kopalnianego uroku, niż zamkowej atmosfery.
Z lochów schodami w górę wędrujemy na wieżę. I tu zaczyna się jeszcze weselej... Zaczęło się od windy. Coprawda obecnie był tylko zabity dechami szyb i napisy, że winda w budowie. Wyobrażacie to sobie? Któreś z kolei piętro wieży przeznaczone zostało na plac zabaw. Nie.. nie średniowiecznych. Na gołej betonowej podłodze rozłożono dywany, rozrzucono zabawki- klocki, pluszaki- rozstawiono plastikowe huśtawki i kolorowe dziecięce namioto-domki. Nie zrobiłam zdjęcia. Byłam w zbyt dużym szoku. Sam szczyt wieży niewiele odbiegał od reszty "klymatu".
Nic jednak nie było w stanie pobić wiernej rekonstrukcji jakże istotnej w średniowieczu części zamku. Moim nieskromnym zdaniem archeolodzy i historycy pracujący nad tym zabytkiem doskonale oddali potrzebę tego miejsca. Panie i panowie, przedstawiam... Lądowisko dla smoków i ptedodaktyli
Po zejściu z wieży nie pozostało nam nic innego, jak tylko wejść do zamkowej kawiarni, która pełniła również funkcje sklepu z pamiątkami... indiańskimi. Koleżanka zakupiła sobie na przykład sympatyczne indiańskie kolczyki, takie, jakie to można spotkać na ulicznych bazarach, ot rękodzieło. Były i ręcznie robione materiałowe bransoletki i inne duperele z indiańskimi wzorami. I oczywiście bardzo adekwatna muzyka w klimatach native. Ogólnie rzecz biorąc zamek Tropsztyn mogę ocenić w dwóch słowach, które bynajmniej nie będą pochlebne. EPIC FAIL Nie pomógł nawet plastikowy szkielet.

sobota, 3 września 2011

Zmiany

Nie było mnie tu jakiś czas, conieco zaniedbałam bloga, choć nie było to moim celem. Zakładając go byłam akurat na etapie życia, który nazwać mogę jedynie zawieszeniem w bliżej nieokreślonej przestrzeni. Takie dyndanie bez celu i sensu. Mimo wszystko już od jakiegoś czasu zaczęło mi się wszystko klarować i przejaśniać. Teraz jednak w końcu widzę drogę przed sobą i jasno określone cele. Może i nie są one jakoś strasznie wygórowane, ale i nie tak podstawowe jak przetrwanie następnego dnia. Znalazłam tak powód jak i sposób by do niego dążyć.
Konkretnie rzecz ujmując sprecyzowałam bardziej to, czego oczekuję od życia, do czego chciałabym dojść za te 5 czy 10 lat. Dodatkowo znalazłam pracę, w której już teraz, w czasie ostatniego tygodnia spędzonego na wyjazdowym szkoleniu, rokuję sobie jakąś niewielką karierę. Co z tego wyniknie? Okaże się. Póki co dowiedziałam się, że wcale nie jestem tak do końca do niczego, komuś przydać się mogę i w dodatku będę coś z tego miała.
Jednocześnie znalazłam cos istotnego w życiu, coś co zdarza się raz na milion, a jednak wcale nie jest legendą.
Nie czekałam, aż coś samo do mnie przyjdzie. I nie zamierzam teraz jak zwykle tego spieprzyć. Najlepsze jest to, że biorąc pod uwagę zmiany, które już we mnie zaszły jestem skłonna wierzyć, że tym razem się uda ;)

Error 404...

Co było w planach?
-Kluski na parze gotowane
-mięsko cielęce, duszone w sosie grzybowym.
Niestety z braku grzybów w ramach taniego i szybkiego zamiennika w roli sosu wystąpiła błyskawiczna zupa Knorra, borowikowa zdaje się. Wiem, że to straszny shit, ale niestety pod ręką nie było nic innego.

Co z tego wyszło?
Przypalony garnek w liczbie sztuk 1.
"Sos" przelany na patelnię teflonową koniec końców do niej nie przywarł, ale zachował się w sposób nader niespotykany. Otóż, w miejscu zetknięcia go z patelnią wytworzyła się przypalona, chrupiąca warstwa, niczym naleśnik, z mięsną powłoką.
Wyglądało to ni mniej ni więcej, tak...


Efekt:
Z braku laku lepszy kit :P Zjadliwe. Nawet całkiem niezgorsze, gdy się dodało trochę czosnku i przypraw.

Wnioski/Spostrzeżenia
Dzisiaj, drogie dziatki, nauczyliśmy się, że dodawanie mąki do duszonego sosu ni cholery nie popłaca.

Gorące pozdrowienia dla Koczownika, który zachowawszy zimną krew i uśmiech na twarzy zdołał uratować sytuację bez wzywania egzorcysty. :)

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Pieniny cz.3: Lanckorona

Zamek w Lanckoronie powstał prawdopodobnie w XIII w., jednak pierwsze wzmianki pisane o warowni pochodzą z XIV w. Zamek wybudował Kazimierz Wielki, co zgodnie poświadczają Jan z Czarnkowa i Jan Długosz. W 1391 r. krół Władysław Jagiełło zastawił warownię Mikołajowi Straszowi, a następnie zamek stał się własnością Lewitów-Melsztyńskich. W kolejnych wiekach właścicielami zamku byli: Elżbieta Melsztyńska, Zbigniew z Brzezia herbu Zadora, Lanckorońscy, Spytek Jarosławski, Mikołaj Wolski, Olbracht Łaski, Kacper Bekiesz, Franciszek Wesselini i trzy pokolenia Zebrzydowskich. W 1655 r. zamek został zajęty przez Szwedów na 8 miesięcy. Po ich ustąpieniu przystąpiono do fortyfikowania drewniano-ziemnej warowni. W 1768 r. zamek zdobyli konfederaci barscy, których do opuszczenia zamku zmusiły wojska austriackie.
W wyniku działań wojennych warownia popadła w całkowitą ruinę w XIX w., którą pozostaje do dziś. (http://zamki.net.pl/zamki/lanckorona/lanckorona.php)

Faktycznie, zamek w Lanckoronie nie przedstawia sobą zbyt atrakcyjnego widoku. Aby się do niego dostać, należy ruszyć jedną z uliczek od całkiem eleganckiego rynku(są odpowiednie drogowskazy).


Podejście jest dość strome, ogólnie idzie się może z 10 minut głównie po błotnistej drodze i głównie przez las. Mimo wszystko widoki wcale nie są tu zachwycające, bo wszelka zieloność i natura od drogi, którą się podąża odgrodzona jest siatką przez większość trasy. Dopiero pod koniec wchodzimy do lasu. Sam zamek jest tak naprawdę jedną większą ścianą i pozostałością kilku murów. Ogrodzony jest również siatką, ale można wejść na jego teren.


Podczas mojej wizyty tam prawdopodobnie przeprowadzano prace archeologiczne, ale, że była niedziela, żywej duszy nie było w pobliżu.


Na mnie samej to "cudo" bynajmniej nie zrobiło wrażenia, jednak jeśli ktoś lubi podziwiać kupę kamieni wątpliwego pochodzenia usypaną pośrodku ruin, to miejsce to będzie jak znalazł.


Na zamku oczywiście nie ma co zwiedzać od środka, choć zachowało się jedno pomieszczenie zagrodzone ciężką kratą. Bynajmniej nie znajdują się tam żadne zabytki, a pomieszczenie gospodarcze, w którym zapewne archeolodzy przechowują narzędzia i.. kalosze.


Koniec końców, Lanckoronę mogę polecić jedynie za malowniczy rynek, poza tym bowiem nie ma tam nic zapierającego dech.

niedziela, 31 lipca 2011

Domino, Czarownica i stara szafa

Czy wy też lubicie czasem zagrzebać się na strychu, w jakiejś piwniczce, czy schowku, gdzie spoczywają w zakurzonych pudłach wasze wspomnienia? Jeszcze lepiej, jeśli są to wspomnienia kogoś starszego, rodzica czy babci. Im starsze tym lepsze i więcej frajdy sprawia np mnie odnajdowanie takich skarbów.
Jakiś czas temu w pudle ze zdjęciami z młodości mojej wiekowej babci znalazłam cały zestaw, eleganckiego ruskiego domina, które bez wahania sobie przywłaszczyłam, całe szczęście, za zgodą rzeczonej babci, w której rosyjska krew płynie.


Z jednej strony jestem zła na siebie, że odziedziczyłam tę przypadłość, z drugiej właściwie się cieszę, że mam skłonności do chomikowania różnych rzeczy. "Nie wyrzucę. Takie ładne... szkoda. Co z tego, że już zepsute/zużyte/niepotrzebne. Schowam sobie, może się kiedy przyda". Prawda jest taka, że nigdy się nie przydaje. Zazwyczaj kompletnie o tym zapominam, wcisnę w jakąś szafkę i znajdę dopiero gdy zachce mi się ją otworzyć szukając czegoś zupełnie innego. Dziwne. Przecież tak naprawdę nie jestem sentymentalna. Ale z drugiej strony to miłe wziąć do ręki coś, co kiedyś miało dla nas jakąś wartość i przypomnieć sobie chwile spędzone przy używaniu tego.
Parę tygodni temu w domu babci znalazłam kilka prawdziwych skarbów. O bytności gramofonu na strychu wiedziałam od dawna. Zanim jeszcze pojawiły się na szeroką skalę wieże i płyty CD często jako dziecko zasypiałam przy winylach kręcących się na tym przedpotopowym urządzeniu. Działa :D Brakuje mu tylko sprawnej igły i dobrego nagłośnienia. Kiedyś w końcu zwlekę go stamtąd i w moim własnym przybytku zaadaptuję jakiś kącik na muzyczny azyl w stylu retro. Jeszcze trochę sobie jeszcze tam poczeka, bo na razie się na to nie zanosi.
Tymczasem jednak znalazłam coś jeszcze. Poza starym gramofonem na taśmy, w szafie mojej babci leżał sobie stary aparat analogowy, ruski(bo jakże by inaczej), którym jeszcze moja mama jako dziecko pstrykała fotki. Jestem fotografem amatorem, bez żadnego specjalistycznego przeszkolenia w dziedzinie zdjęciowej czy sprzętu, ale na oko wydawał się sprawny, bez brakujących części czy obluzowanych elementów. Znalazłszy w internetowej skarbnicy wiedzy szczegółową instrukcję obsługi zdołałam go otworzyć. Żałowałam jedynie, że w środku nie było kliszy, którą mogłabym wywołać i przekonać się co też zachowało się tam przez te lata od ostatniego użycia.
Mój nowy/stary aparat wygląda tak.


Nie miałam jeszcze okazji go użyć, póki co właściwie boję się zrobić to sama by z moja niewiedzą go nie uszkodzić. Jedyne co mogę w tej chwili zrobić, to zaopatrzyć się w odpowiednią kliszę i biec po poradę do znacznie bardziej zorientowanej w temacie fotografii przyjaciółki. Co z tego będzie? Zobaczymy. Może za jakiś czas zacznę prezentować tu swoje zdjęcia wykonane tym aparatem.

A tymczasem na strychu wciąż czają się tajemnice wspomnień czekające na odkrycie. A wy? Też macie gdzieś swoje wrota czasu..?

sobota, 30 lipca 2011

Pieniny cz.2: Niedzica

Drugiego dnia pobytu w Pieninach wybraliśmy się na zamek w Niedzicy. Zachowany jest znacznie lepiej od Czorsztyna, co widać już na pierwszy rzut oka.


Powstał ponoć już w XIIIw. jako drewniana strażnica. Na przestrzeni wieków wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, by w końcu po 1949 dostać się w opiekę Ministerstwa Kultury i Sztuki. Pełna historia zamku znajduje się tu http://zamki.res.pl/niedzica.htm


Sam zamek obecnie zaadaptowany został na muzeum, w którym możemy obejrzeć między innymi meble i pamiątki po jego właścicielach.



Żaden porządny zamek nie obszedłby się oczywiście bez porządnych lochów, sali tortur i własnej hodowli nietoperzy.


Ani tym bardziej bez takich widoków.



Tak, zdecydowanie mogę polecić to miejsce wszystkim miłośnikom tego typu zabytków, jak i po prostu turystom, pragnącym zwiedzić coś ciekawego po drodze.

wtorek, 26 lipca 2011

Pieniny cz1: Czorsztyn

Jak opisałam w poście poprzednim, wycieczka w Pieniny rozpoczęła się bardzo znamiennie. Po walkach w błocie widok, jaki mnie czekał po całym trudzie podróży był zdecydowanie wart tego wszystkiego. Jeszcze pierwszego dnia, po dotarciu w Pieniny ruszyliśmy do Czorsztyńskiego zamku. Znajduje się on nad Zalewem Czorsztyńskim, w bardzo malowniczo położonej scenerii. Może i pogoda nam nie podpasowała za bardzo, ale udało się zrobić wiele naprawdę pięknych zdjęć.


Na początek parę słów o samym zamku. Są to świetnie zachowane ruiny z XIV w., które historycy wiążą z postacią św. Kingi. W późniejszym okresie ponoć w rozbudowie zamku maczał palce sam Kazimierz Wielki, jako, że zamek znajdował się na ważnym szlaku handlowym i dyplomatycznym, łączącym ówczesne ziemie polskie z Węgrami.
Zamek w późniejszych latach rozbudowywano, gdyż począł pełnić również funkcję siedziby starosty. W końcu jednak popadł w ruinę, po najeździe kozackim w 1734-35. Obecnie zamek jest pod opieką Pienińskiego Parku Narodowego.


Jak na częściową ruinę, musze przyznać, że zachował się naprawdę dobrze. Na skale górującej nad wodami wciąż wygląda majestatycznie. Efekt psują jedynie dodatki.


Z tarasu widokowego zamku rozciąga się niesamowity widok na spokojne wody i sąsiadujący zamek w Niedzicy.




Część II: Niedzica- pojawi się najprawdopodobniej jutro.